Czytelnicy strony Prowadnicy wiedzą już dość dużo o projekcie ICC, więc nie będę się tutaj rozwodzić, jaka jest jego idea. Jeśli chcielibyście ją sobie odświeżyć, możecie zajrzeć tutaj.
Ten artykuł będzie mieć więc charakter wyłącznie wspominkowy i ukaże Wam trochę szczegółów z prawdziwego „życia obozowego”, więc postanowiłam, że zostanie napisany z mojej perspektywy – perspektywy Julity, Koordynatorki tegorocznej grupy. Zapraszam do lektury!
Od czego się zaczęło i na czym się skończyło, czyli trochę o uczestnikach i wolontariuszkach
Na obóz pojechało w tym roku pięcioro uczestników z Polski:
Aleksandra Kostecka – humanistka w pełnym tego słowa znaczeniu. Kocha nie tylko język polski, ale również języki obce. Obecnie uczy się angielskiego, hiszpańskiego i niemieckiego, a jej ulubionym miejscem na ziemi jest Argentyna. Potrafi godzinami rozmawiać o orientalnych perfumach. Najcichrza z całej grupy, zaradna i często samowystarczalna. Zdarzało się czasem, że nie wiedzieliśmy, że stoi koło nas. Jednym z jej marzeń było przywiezienie z Włoch czegoś ze skóry lub z biżuterii i odrobiny włoskich słodyczy. Na szczęście się udało!
Aleksandra Kufera – uczy się angielskiego i niemieckiego (zawodowo) oraz czeskiego (hobbystycznie). Uwielbia ludzi, języki obce, metal symfoniczny i herbatę. no, i oczywiście zdobywanie nowych doświadczeń też jest dla niej bardzo ważne, inaczej pewnie byście o niej tutaj nie czytali (sama tak o sobie powiedziała ;)). Podczas obozu okazała się najbardziej skłonna do nocnych wypadów z innymi grupami na Tiramisu, zarywania nocy celem integracji oraz nauczania języka polskiego, chociaż nie jestem pewna, czy wyrażenia, jakich uczyła, byłyby zgodne z podstawą programową.
Maciej Kotyński – zapalony miłośnik kultury i języka włoskiego. Kocha konie i operę. Mimo, że nie jest dwujęzyczny, w środku zdania potrafił przełączyć się na język włoski i nawet nie zdawać sobie z tego sprawy. Często musieliśmy mówić: „Maciek, po polsku, po polsku.” Chętny do zawierania nowych znajomości, szczególnie z Włochami. 🙂 Ekspert od kultury i języka w sytuacjach kryzysowych, gdy tubylcy nie rozumieli po angielsku.
Mikołaj Kotyński – brat bliźniak Macieja. Kocha konie rasy Huculskiej. Interesuje się historią, a w szczególności okresem I oraz II Wojny Światowej. Lubi zespół Queen. Chętnie uczy się nowych rzeczy i zawiera przyjaźnie. Z zapałem opowiadał o wrażeniach z warsztatów, a pod koniec obozu nie zawsze wiedziałam, gdzie jest, bo lubił integrować się z innymi obozowiczami.
Jakub Gurski – studiuje ekonometrię i ekonomię w Rotterdamie. Interesuje się statystyką, lubi też języki obce. Uwielbia podróżować, poznawać nowe miejsca i inne kultury. Okazał się ukrytym talentem musicalowym podczas występu na zakończenie obozu oraz grupowym nawigatorem. Ni z tego, ni z owego potrafił podać instrukcje, które pozwalały bezpiecznie przemieścić się z jednego miejsca w drugie naszej dużej grupie lub podać trasę alternatywną do proponowanej.
ale także dwie wolontariuszki:
Aleksandra Mańkowska – lubi książki, zwłaszcza fantastykę, i łatwo nawiązuje kontakty. Potrafiła zachować zimną krew nawet w bardzo stresujących dla niej sytuacjach tak, że nawet najwprawniejsze oko nie zauważyłoby, że się denerwuje. Konkretna, rzeczowa, dbała o sprawną organizację, punktualność i optymalizację wszelkich procesów.
Ula – uwielbia języki obce, czyta dużo książek – zwłaszcza reportaże, ale też romanse. Pasjonuje się malarstwem i sztuką. Chętnie poznaje nowe miejsca i nowe osoby. Szybko zaczęła mieć absolutnie dość podawanego dwa razy dziennie makaronu (Cóż, podobnie jak wszyscy z czasem…). Godzinami potrafiła dyskutować w zaciszu pokoju z resztą „staffu” (ze mną i z Olą) o tym, jak coś poprawić, jakie uczestnicy mają problemy i jak można by je rozwiązać tak, by wszyscy byli zadowoleni.
Pierwsze koty za bramki… lotniska
Nie zamierzam ukrywać, że ten wyjazd był dla mnie bardzo stresujący. Po raz pierwszy brałam odpowiedzialność za całą grupę ludzi, którzy musieli mi ufać i mieli na mnie polegać. Tym bardziej się cieszę z tego, jak wszystko się udało.
Wolontariuszka Ola dopiero kilkanaście dni przed wyjazdem przyznała mi się, że to będzie jej pierwszy lot samolotem. Mimo tego, zarówno ona, jak i wszyscy inni, znieśliśmy lot bardzo dobrze i wszystko przebiegło nadspodziewanie płynnie, m.in dzięki spokojowi i opanowaniu obu dziewcząt. Bo nawet przy pomocy Miłej-Pani-Z-Asysty trzeba było dobrze się zorganizować.
Dziękuję osobie, która miała pieczę nad tym, by asysta lotniskowa dotarła do nas na czas. Muszę nadmienić, że zarówno w Krakowie, jak i na lotnisku Modlin, na które wracaliśmy, asysta zachowała się niezwykle profesjonalnie – dużo przyjemniej i konkretniej, niż asysta w Rzymie. Biorąc pod uwagę, że to nie było pierwsze moje doświadczenie tego rodzaju, w Polsce nie jest więc tak źle, jak niektórzy mówią, w porównaniu do Zachodu.
Odprawę celną przeszliśmy także bez większych komplikacji, mimo że straszyłam wszystkich koniecznością wyciągania z plecaków wszystkiego, co się da, jak również nieubłaganą aparaturą prześwietlającą. „Ja zawsze pikam!” – mówiłam, ale na szczęście się nie sprawdziło. Tym razem. 🙂
Pierwsze godziny i dni
Pierwsze dni, jak potem stwierdził Maciek, były swego rodzaju szokiem. Po udanym locie przyszedł czas na zderzenie się z falą gorąca w Rzymie, a potem z obozową rzeczywistością. Pierwszy wieczór przeszedł pod znakiem pierwszej porcji makaronu, pierwszych kawałków pizzy oraz odnawiania starych znajomości (w przypadku naszej weteranki, Oli Kufery) oraz zadzierzgania nowych. Trzeba było przyzwyczaić się do rozkładu dnia, do organizacji przestrzeni czy też np. do faktu, że na każdy pokój, także ten pięcioosobowy, przypadał jeden klucz, który można było zatrzasnąć w środku. Międzynarodowe konwersacje zaczynały się więc same, gdy trzeba było ustalić, kto bierze klucz i kto kiedy wraca. Z uwagi na to, że wszyscy Polacy (także bliźniacy) byli zakwaterowani w różnych pokojach, sposobności do mówienia po angielsku nie brakło siłą rzeczy.
Warsztaty, warsztaty, warsztaty…
ICC to, jak wiadomo, głównie warsztaty. Uczestnicy mieli dwa bloki warsztatowe w ciągu dnia, każdy po trzy godziny.
Na zdjęciu widzicie Olę Kuferę podczas warsztatów z nawigacji dla osób niewidomych, testującą jedno z urządzeń nawigacyjnych.
A poza tymi warsztatami można było m.in spróbować:
- Robienia włoskiej pizzy (na zdjęciu Ola Kufera jedząca pizzę i jej dzieło – pizza w kształcie serduszka);
- Blind footballu i blind baseballu;
- Kreatywnego śpiewania i pisania tekstów piosenek;
- Zrobienia owocowej sałatki;
- Obsługi programu Reaper (na zdjęciu nasz uczestnik);
Korzystania z platformy Zoom Meetings (warsztat Julity, na zdjęciu nasz uczestnik);
- Podstaw pisma japońskiego;
- Paper mache;
- Odkrywania swojego Why (warsztat Julity)
- Studiowania za granicą
i wielu innych.
Grupy warsztatowe tworzyli uczestnicy z różnych krajów według zainteresowań, jakie zgłosili przed wyjazdem. Każdy kraj miał obowiązek przeprowadzić przynajmniej dwa warsztaty, a dodatkową pulę oferowali organizatorzy. Zarówno dla uczestników, jak i osób prowadzących warsztaty, było to spore wyzwanie. Wiem z doświadczenia! 😉 Czasami różny poziom znajomości języka, pewne dodatkowe schorzenia (takie jak niedosłuch) lub stres powodowały, że do każdego uczestnika trzeba było podchodzić indywidualnie. Wcale nie okazywało się, że Polacy są mniej zaawansowani technicznie niż inne narodowości, gdyż naprawdę wiele osób nie opanowało nawet podstaw używania komputera i czytników ekranu. Tempo trzeba więc było dostosowywać do ich możliwości i rozumienia.
A po południu…
Po południu miały miejsce tzw. „leisure time activities” – luźniejsze zajęcia, podczas których można było nauczyć się czegoś nowego, ale też pobawić i zintegrować. Na zdjęciu widzicie Maćka i innych uczestników podczas Jam Session. 🙂 Można też było pośpiewać podczas karaoke, porozciągać się podczas gimnastyki, pobawić się Arduino, posiedzieć sobie w pokoju (jeśli ktoś był zbyt zmęczony) lub pograć w gry planszowe, jak polska grupa pierwszego wieczoru. 🙂 Szkoda tylko, że gier było tam tak mało…
W ramach Leisure Time zwiedziliśmy też Koloseum, które jest jednym z najpopularniejszych rzymskich zabytków.
Magic Land… nie do końca magic :p
Organizatorzy obozu zdecydowali, że w środę, w ramach tzw. „excursion day” (dnia wycieczkowego) zabiorą nas do parku rozrywki o nazwie Magic Land, składającego się z dwóch stref – aquaparku oraz wesołego miasteczka.
Kuba zdecydował, że chciałby popływać, a reszta grupy wolała wesołe miasteczko; aby więc wszyscy byli usatysfakcjonowani, nastąpiła wymiana międzynarodowa z grupą słoweńską. Na ten czas zapomnieliśmy o pewnych zaszłościach mocno związanych z siatkówką. 🙂 Mia, uczestniczka ze Słowenii, spragniona wrażeń i towarzystwa Oli Kufery, dołączyła do nas, a Kuba poszedł wraz ze Słoweńcami na basen. Dało nam to możliwość nauczenia się wielu wyrażeń. Mia zaczęła uparcie powtarzać „Jestem z Polski. Nie rozumiem po słoweńsku. Kocham Cię.”, jak również „Co tam, Szefowa?”, w czym zdecydowanie wyczuwam poczucie humoru Oli. 😉
Dzień przed wyjazdem uważnie prześledziłam stronę tego miejsca, by dostosować atrakcje do potrzeb uczestników. Niektórzy trochę obawiali się o swoje oczy, więc chciałam sprawdzić, z jakich atrakcji na pewno nie będą mogli skorzystać. Już na pierwszej stronie swego rodzaju deklaracji dostępności przeczytałam, że każda osoba ze specjalnymi potrzebami musi mieć towarzystwo asystenta podczas jazdy. Uznałam jednak, że organizatorzy wiedzą, co robią i nie wysłaliby nas w to miejsce z liczbą widzących trzykrotnie mniejszą niż uczestników, bez uprzedzenia personelu o specjalnych okolicznościach. Jakże się myliłam…
Na mój wniosek do naszej grupy został przydzielony fantastyczny pomocnik – włoski wolontariusz Gabrielle, który miał pomagać dziewczynom we wprowadzaniu uczestników na atrakcje. Obie wolontariuszki stwierdziły bowiem, że nie czują się komfortowo w jeżdżeniu na co odważniejszych karuzelach i wolałyby tego nie robić. Okazało się jednak, że Gabrielle, a także Ola, która zdecydowała się towarzyszyć uczestnikom kilka razy, mogli zabrać ze sobą tylko jedną osobę na raz. To oznaczało konieczność kilkukrotnych przejażdżek często szybkimi i zawrotnymi kolejkami.
Ja sama nie jeździłam, ale czułam się rozdarta między chęcią uszczęśliwienia uczestników, a komfortem wolontariuszy.
Uznaję ten wymóg za co najmniej dziwny, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w innym włoskim parku, Mirabilandia, jeszcze jako kilkunastoletnia dziewczynka sama korzystałam z dość szybkich kolejek górskich. Podobnie było z resztą w Polsce.
Umiałabym zrozumieć konieczność asystowania dwójce, trójce niewidomych przez przynajmniej jedną osobę, ale jeden asystent =jeden niewidomy to dla mnie zbyt ostre wymagania.
Zwłaszcza że lokalny personel odmawiał pomocy.
Nawet akceptując tamtejsze wymogi i standardy, uznałam akurat ten pomysł na wycieczkę za mocno nietrafiony. Nie byłam jedyna – inni koordynatorzy grup także uskarżali się na tę niedogodność.
Na szczęście Gabrielle, mimo protestów żołądka, zabierał uczestników na przejażdżki, gdy tylko tego chcieli. Spytany, czy nie chciałby dłużej odpocząć, odpowiadał z uśmiechem, że dla niego najfajniejsze jest, jak widzi, że ktoś dobrze się bawi.
Media day 2024
W sobotę ICC zorganizowało tzw. „Media Day”, czyli czas, w którym można było napisać artykuł do gazetki ICC, dołożyć cegiełkę do nagrywanego w ramach tej edycji podcastu, a także nagrać i przesłać wideo opowiadające o obozie. Uczestnicy z Polski generalnie preferowali pisanie artykułów, ale też znalazło się kilka nagrań audio-wideo. Tego dnia zrobiono też grupowe zdjęcie.
Ale za to niedziela, ale za to niedziela, niedziela była dla nas!
Ktoś mógłby pomyśleć, że po tak intensywnym tygodniu zdecydujemy, że przedpołudnie spędzimy w łóżkach, regenerując siły… Cóż za błędne mniemanie! Z samego zdjęcia możecie wywnioskować, że tak nie było. Już o 7:00 zjawiliśmy się na śniadaniu, by na wizytę w Watykanie zdążyć przed południową falą upałów (38 stopni…). Wraz z grupą japońską i słoweńską (z którą utrzymywaliśmy serdeczne stosunki polegające m.in na wzajemnych wymianach międzynarodowych, jak ta w parku rozrywki) wybraliśmy się tam metrem, a potem autobusem. Zakosztowaliśmy więc tego dnia rzymskiego transportu publicznego. Zaskoczyły nas plastikowe krzesełka w metrze i stosunkowo słaba jakość zapowiedzi głosowych. Zaletą było, że komunikatów było więcej i były bardziej szczegółowe.
Udało nam się nie tylko zrobić sobie zdjęcie na tle bazyliki, ale też dostać się na kopułę, a nawet kupić kilka pamiątek. Potem musieliśmy wracać na lunch, ponieważ podróż w jedną stronę trwała około godziny.
Za to po południu Maciek i Mikołaj udali się z innymi obozowiczami na dobrowolną wycieczkę z przewodnikiem mówiącym po włosku, a reszta polskiej grupy wybrała podróż na lody (Lody w Rzymie są tańsze niż w Polsce! Nawet w przeliczeniu na złotówki!) i kupowanie pamiątek. Wtedy to Ola Kostecka, po wielu zmaganiach, zdobyła swoją skórzaną torebkę. Nie było to dokładnie to, co sobie wymarzyła, ale tak czy siak pamiątka z Włoch jest. 🙂
Pay it forward!
Po uciążliwym shoppingu, w oczekiwaniu na zorganizowaną dla całego obozu wizytę w pizzerii, usiedliśmy sobie całą grupą w przydrożnej knajpce na Piazza Del Poppolo w celu ochłodzenia się czymś do picia. Gdy jednak przyszło do prośby o rachunek, lekko zdziwiona Ola przyszła do stolika z informacją, że stolik za nami… zapłacił nasz rachunek!
– Wrabiasz mnie! – Zawołałam w osłupieniu. – Żarty sobie stroisz!
Okazało się, że to nie były żarty ani żadne kpiny. Ruszyliśmy więc całą grupą do zbiorowych podziękowań. Naszymi aniołami okazali się Brytyjczycy. Było dużo uścisków, podziękowań i całusów. Gdy spytaliśmy, jak możemy się odwdzięczyć, powiedziano nam: „Wiecie, my w Anglii mamy takie powiedzenie, żeby podawać dobro dalej. A potem ono może wróci.” „Pay it forward”, poza angielskim powiedzeniem, jest nawiązaniem do filmu z roku 2000, który serdecznie polecam obejrzeć.
My oczywiście byliśmy w stanie zapłacić za rachunek. Byliśmy na to przygotowani i podjęliśmy sami decyzję, że chcemy coś do picia. Ale ten gest, chociaż prosty, chociaż może nawet niepotrzebny, był doprawdy uroczy i sprawił, że dzień ten wspominamy z rozrzewnieniem i wzruszeniem.
O co chodzi z tym makaronem i jak smakuje włoska pizza?
/
W niedzielny wieczór cały obóz został zaproszony do jednej z włoskich pizzerii. Można było zjeść aż 4 kawałki pizzy, a i tak dla naszych chłopaków było to mało. 🙂 Zarówno pizza podawana nam podczas powitania i pożegnania w hotelu, jak i ta w restauracji, nie miała jednak ekstremalnie cienkiego ciasta i oliwy zamiast sosu pomidorowego. Wbrew pozorom bardzo przypominała dobrą, polską pizzę, tylko może miała na sobie mniej składników. Co więcej, rozmowa z Lavinią, uczestniczką z Włoch, wykazała, że oliwa, cienkie ciasto i mała ilość składników wcale nie są obowiązkowe. Ale ananas na pizzy to już jednak spora przesada, podobnie jak smarowanie pizzy sosami. Szkoda, że nie widzieliście jej reakcji, gdy o tym wspomnieliśmy! 😀
A z tym makaronem to było tak, że kosztowanie go było przyjemne pierwszego wieczoru, a nawet na następnym lunchu i podczas kolacji. Sytuacja zaczęła się komplikować, gdy okazało się, że makaron jest serwowany… codziennie na lunch i kolację, jako pierwsze danie. Zapytaliśmy nawet Lavinii, czy Włosi traktują makaron jako zupę. Odpowiedziała, że szczerze mówiąc ona sama za makaronem nie przepada, a ilość, jaką zjedliśmy w hotelu, zdecydowanie nie jest typowa dla przeciętnego Włocha. 🙂
Połączone siły kilku krajów, obecne na warsztatach z kreatywnego pisania tekstów piosenek, stworzyły nawet piosenkę zatytułowaną „Too much pasta!” i przedstawiły ją podczas przyjęcia pożegnalnego. Żałuję, że nie mogę zaprezentować tu tej perły piosenki międzynarodowej, ale przytoczę chociaż fragment tekstu:
„I’ve had too much pasta!
Too much mozzarella!
And those cheesy balls…
I need an umbrella!
My plate was full,
My heart was light,
But now…
I can’t do a caca
Tonight!”
Pożegnanie, pakowanie, łzy i powrót do szarej, nudnej rzeczywistości
Tradycją ICC jest, że w ostatni wieczór każda grupa prezentuje się podczas tzw. „farewell party.” Ma to być prezentacja kultury, elementów charakterystycznych dla danego kraju itp. W tym roku zdecydowaliśmy, że nie będziemy powtarzać schematów z lat poprzednich i nie przedstawimy polskich łamańców językowych w stylu „chrząszcz brzmi w trzcinie.” Postanowiliśmy zaprezentować inny skarb narodowy, czyli Wiedźmina. Po kilku godzinach intensywnych prób, zaśpiewaliśmy więc piosenkę „Grosza daj Wiedźminowi” z serialu z roku 2021. Powtarzające się refreny zaśpiewaliśmy po angielsku i włosku. Nagłośnienie nie sprzyjało, stres zżerał, ale jednak się udało. 🙂
A już następnego dnia pojechaliśmy na lotnisko, a potem pofrunęliśmy wprost na Modlin. No dobrze – na lotnisku część grupy nie odmówiła sobie wizyty w McDonald’s… 😉
Przy pożegnaniu obiecaliśmy sobie, że będziemy podtrzymywać kontakt, było też dużo przytulasów, podziękowań, a nawet łez.
Czy chcielibyśmy tam wrócić?
Zadałam to pytanie uczestnikom już po powrocie i sama się nad tym zastanawiam.
Na pewno nie żałuję, że pojechałam jako koordynatorka. Jestem szczęśliwa, że uczestnicy z Polski są zadowoleni, mimo że jestem świadoma błędów, jakie popełniałam. Nie wiem, czy chciałabym tam wrócić – dla mnie była to raczej praca niż odpoczynek, ale na pewno nie żałuję, że tam byłam. Z fascynacją obserwowałam, jak z czasem bardziej nieśmiali obozowicze otwierali się na nowe znajomości, zaczynali sami poruszać się po budynku, a nawet organizować sobie dzień niezależnie od planów reszty grupy. Dla innych osiągnięciem było kilka zdań po angielsku czy wręcz odpowiedź na zadane pytanie. I to było piękne! Jeśli będą odpowiednie warunki, chętnie podejmę się tej roli jeszcze raz.
Trochę spostrzeżeń od uczestników i wolontariuszy
Maciek:
Pierwszy dzień na obozie był dla mnie lekkim szokiem, ale z każdym dniem się przyzwyczajałem i czułem coraz lepiej. Możliwość bycia w Rzymie, poznawania kultury włoskiej i Włochów, była wspaniała. Nie żałuję, że pojechałem, bo wszystko, czego uczyłem się na obozie, było interesujące. Polecam go osobom, które nigdy nie skorzystały, chociażby ze względu na możliwość zawarcia nowych znajomości.
Mikołaj:
Z obozu jestem bardzo zadowolony i było to dla mnie wspaniałe doświadczenie. Dzięki niemu zdobyłem wiele cennych informacji, które ułatwiają mi co dzienne funkcjonowanie np. poznałem dużo ciekawych i przydatnych aplikacji. Atmosfera była cudowna i bardzo dobrze się integrowałem z resztą uczestników. Zajęcia również były bardzo interesujące i wyniosłem z nich wiele cennych informacji. Z przyjemnością polecam ten obóz przyszłym uczestnikom. Szczerze gdybym mógł, to zrobiłbym to jeszcze raz.
Kuba:
ICC to był bardzo intensywny czas, w którym zdobywanie nowych umiejętności podczas warsztatów można było połączyć z nawiązywaniem znajomości z ciekawymi ludźmi. Choć organizacja takiego przedsięwzięcia nie jest łatwa, uważam że Włosi spisali się nieźle. Najwięcej chaosu było jeszcze przed obozem, bo było bardzo mało informacji, co powodowało niepotrzebny stres. Podczas samego obozu, zdarzały się sytuacje, gdy nie wszystko było jasne, ale dzięki poświęceniu naszej koordynatorki, zawsze wiedziałem o warsztatach z wyprzedzeniem. Znajomość angielskiego wśród włoskich wolontariuszy była zróżnicowana, co najbardziej dało się odczuć chyba na samym początku po przyjeździe przy recepcji. Ale od tego czasu było już tylko lepiej. Na duży plus zasługuje optymalizacja, wszystkie warsztaty które miałem były na mojej liście preferencji. Ponadto sprzęt też był bez zarzutu, były wszystkie podstawowe ułatwienia dostępu, a ustawienia NVDA nie powodowały problemów. Jeśli chodzi o warsztaty, to pozytywnie wyróżnił się Japanese Writing System, głównie ze względu na małą grupę uczestników przez co dla każdego był czas. Warsztaty z prezentacji były przeze mnie najbardziej wyczekiwane przed obozem i spełniły oczekiwania, na nich nauczyłem się zdecydowanie najwięcej. Na warsztatach typowo komputerowych niestety dało się odczuć duże zróżnicowanie umiejętności uczestników. Jako że poznałem dużo osób które studiują kierunki informatyczne, jakimś rozwiązaniem na przyszłość byłoby zrobienie czegoś bardziej zaawansowanego pod te osoby. Najlepiej nie wyszedł też baseball, gdzie po prostu było za dużo osób. Z aktywności rozrywkowych showdown dostarczył najwięcej wrażeń. […] Pomimo pewnych niedociągnięć, ICC to przede wszystkim możliwość poznania nowych ludzi, rozmów o studiach, pasjach czy destynacjach turystycznych. Możliwość nabycia nowych umiejętności jest ciekawym dodatkiem, ale uważam że warto pojechać na ICC i zrobiłbym to ponownie, głównie ze względu na innych ludzi, od których można się tak wiele dowiedzieć. Czas spędzony z polską grupą, rozmowy z grupą holenderską, dzień z grupą słoweńską jak i inne rozmowy to wspomnienia które zostaną ze mną najdłużej z tego wyjazdu do Rzymu.
Ola (wolontariuszka):
ICC całe zanurzone jest w przyjaznej atmosferze. Faktycznie da się wyczuć, że główne założenia obozu są świetnie realizowane. Z perspektywy wolontariuszki mogę jeszcze dodać, że współpraca z innymi NC nie stanowi utrudnienia, wręcz przeciwnie – wszyscy zdają się być chętni do współpracy. Ogólna organizacja obozu była ok, ale wiadomo wszystko zależy od głównego organizatora, więc to dość ruchomy temat.